czwartek, 6 września 2007

Czyżby czasu marnowanie

Bo czas płynie nieubłaganie, a ja mam wolną godzinę, której pół już spędziłam przy komputerze. Ale już zaraz wezmę pióro do ręki, nawymyślam kilka bzdur. Potem wezmę kilka ważnych rzeczy i pofrunę pod Piłsudzkiego. Skoczę do MDKu ustawić wokal na ten rok, a potem dalej dalej, z Mupetem na Teatr. I do nocy. A przynajmniej do zapomnienia.
A potem, jutro tylko zjawić się w muzycznej i zaanonsować pełnym głosem "przykro mi, nie przyjdę tu więcej". Szkoda mi tylko klarnetu. Ale jeszcze bardziej szkoda mi czasu. Za krótkiej doby.
Zostaję u siebie.
Z fletem, który muszę kochać, bo taki mój wybor, bo taka moja droga. To nic, że niejeden wieczór przesiedzę w martwym punkcie wrzeszcząc, że nigdy się z nim nie wybiję. Że to nie to. Że nie znam fletu w jazzie, muzyce klezmerskiej, rozrywce... A potem znów ten moment, znów zakochanie, znów głowy brak. Bo sztuce wiernym być trzeba. Co mi po skoku w bok, chwili zapomnienia w innej rzeczywistości. Wiernym być i iść, kończyć, co się zaczęło.
Godzina umyka.
Za 41 minut odjeżdża moj autobus.
Za dwadzieścia już wszystko wypada mieć gotowe.
A wierności będę uczyć się jutro, gdy wrócę w końcu i szepnę mu na ucho "wstań już i graj, bo za moment wracamy na całego".
A potem w świat.
Jak zawsze.

Brak komentarzy: