i kasztany w kieszeniach.
Chwile ulotne w chmury się zapatrują.
Ciało czuję swoje, ciało naciągnięte, przekraczające granice bólu przecież, ciało nie-moje, a jednak, wciąż obecne.
Wciąż się zastanawiam, gdzie się podziałam w lustrze. Wystarczy zrzucić włosy i przestać się poznawać. Czas mnie przegania. Zwinięty w kłębek. Należycie, jak na włóczkowy czas. Gdzie się podziały godziny, gdy za minut trzydzieści będę jechać już. Do ludzi? Do Boga? Do Siebie?
I znów obowiązki pryskają, znow nie robię nic.
Bo czas w kłębku, i ostatnie chwile, na wszystko.
Śniłam dziś. O manekinie śniłam. Snem tak realnym, jakby był tuż obok. Śniłam o dziewczynce bawiącej się w matkę. Szarym nikim na krześle. O łzach pokazanych tylko. Nie łudź się, i tak nie będziesz płakać. Nigdy.
Nigdy przy kimkolwiek.
Nie, przecież nie. 'Nigdy' to też słowo mocne, cholernie mocne. Jak 'kocham'. (I proszę mi nie wyrzucać przekilnającej Włóczki, gdy słowa gwałtownie tracą na wartości, trzeba je wesprzeć. Nie lubię. Tak, nie lubię za mocnych słów, jak nie lubię kawy.)
Nie wiem po co, dlaczego, jak piszę. Po co słowa. Jaki wyraz. Kilka słów wczorajszych-dzisiejszych błąka się po głowie. Dusza nieruchoma. Skóra giętka, kręgosłup i tak nieposłuszny. Ale wszystko ma swoje granice. Po co je przekraczać, gdy można tylko raz?
I tak cztery godziny snu.
Lekcje nieodrobione.
Gitara, bęben i idziemy sobie.
Tak długo, jak się da.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz