piątek, 14 marca 2008

Adieu.

Możdżer w głowie wije się, skręca i tańczy.
Głowa rozpada się na kawałki.
Wszystko.
I nic.
Kawałek po kawałku odpadam z gry. Życie mnie wyklucza. A może i ja.
A ja właśnie chcę
właśnie inaczej
właśnie dla odmiany
chcę nie chcieć
nie chcę
chcieć.

Wystawił zza buta czubek nosa i zaczął węszyć.
Wywęszył świat.
Wywęszył tysiące, miliony możliwości, dróg, ludzi, spotkań. Wywęszył słowa do napisania, dźwięki do uchwycenia, obrazy do zatrzymania, wielką rzekę do przepłynięcia.
Schował się z powrotem.
Wyjął z szuflady kłębek wełny z drutami i zaczął dziergać sobie sweter.
Ogromny, zielono-żółty sweter.

Kolejny piątek.
'Dzięki Bogu, piątek', mówią wszyscy.
Patrzę w ścianę.
Nie lubię piątków.
Bardzo nie lubię.
Bo piątek znaczy jedno.
Tydzień się nie kończy. Nie zdążyłaś znów przyłożyć się do pianina. Nie zdążyłaś nauczyć się na jutrzejszy sprawdzian. Nie zrobiłaś stosu rzeczy, których jutro nie zrobisz. A dziś nie ma kiedy.
Chyba udało mi się znienawidzić cotygodniowe wgapianie się we wskazówki zegara, który istnieje tylko wtedy i tylko wtedy wskazówki nie chcą sie przesuwać. Zbywam to śmiechem.

Skąd u ciebie tyle pojedynczych nieobecności?
Skąd te początki i końcówki dni pourywane?
Ciąg myśli.
Najwyraźniej realnie się wykończyłam. Najwyraźniej w pewnym stopniu jestem już ruiną.
Marzec, kwiecień, maj, czerwiec.
Cztery miesiące.
W ogóle nie zauważyłam tego roku. Czuję go tylko. Wiem go.
Wiem, że jestem kimś innym kolejny raz.
I że zdarzyły się cuda nie do pomyślenia.
Że kilka dni wyraźnych cudów pojmuję jakby miesiąc zupełnego odrealnienia.
Więcej nawet.
Już prawie zupełnie nie postrzegam czasu.

Ale jak tylko skończy się to wszystko.
To normalnie wezmę i wydziergam sobie ten szalik.
Albo i rękawiczki.

Brak komentarzy: