sobota, 16 lutego 2008

Nikim jestem.

Nie wiedziałam, że może zdarzyć się coś takiego.
Nie przypuszczałam.
Nie myślałam nawet.
Bardzo chciałam złapać go za rękę, ale on był obok nieobecny, przecież jestem nikim.
Od rana robienie rzeczy, na które skrajnie nie mam ochoty przyprawiło mnie o stan głębokiej irytacji. Zupełnie wszystkim. Irytował mnie śnieg bijący blaskiem w oczy. Irytował mnie mróz zamieniający palce w kamienie. Irytowała mnie konieczność marszu w tym śniegu i mrozie, konieczność patrzenia na rowery, od których robiło mi się niedobrze, konieczność słuchania prób nawiązania kontaktu, konieczność działania wbrew sobie. Irytowały mnie myśli, słowa i brak kieszeni w czerwonej szkockiej spódnicy. Irytowało, chyba najbardziej, stoisko z płytami w Media Markcie, setki utworów w moich dłoniach, dziesiątki płyt z jazzem i różnych drobnych cudownych artystów. Na które nigdy nie będzie mnie stać.
A nawet jeśli miałabym pieniądze, inny jest cel.
W sumie cały czas wystawiam go na próby. Nie, żeby ich nie przechodził. On po prostu nigdy nie podejmuje wyzwania.
Idąc tak, po kostki w śniegu, myślałam coraz głębiej i głębiej. A rzecz, którą odkryłam, zwaliła mnie z nóg, podcięła zwichnięte skrzydła i oblała kubłem lodowatej wody. (staram się nie płakać, cały wieczór się starałam, udało się, może to jedyna moja wartość, jeśli jestem nikim).
Odkryłam mianowicie, że cały czas kłamałam.
Ja wcale nie kocham tego, co robię.
Wcale nie chcę grać. Nie cierpię fletu i nigdy go nie lubiłam.
Dawałam się zwodzić.
Mówili-kochasz grać. Myślałam-tak, kocham. Tylko dlaczego nie zdawałam sobie sprawy, że moja miłość ogarnia umiejętność, muzykę, działanie, ale nigdy-instrument...?
I mówią, zabierz flet. I mówi, grasz dobrze, możemy zarabiać na ślubach.
A moim największym marzeniem, jest rzucić go na ziemię, roztrzaskać, znienawidzić...
Głuche otępienie. Huragan myśli. Pytania, pieprzone pytania.
Dlaczego dopiero teraz?
Więc dlaczego go kocham?
Siedem lat... Jestem na drodze, z której nie mogę wyjść, drodze, która przygniata i zabija, a jest nieodwołalna.
Rozerwanie. Skrajne rozerwanie.
Co kocham? Co robię?
Chcąc odejść, zyskam wolność. Coś, czego najbardziej potrzebuję, a co pogrąży mnie w bólu. 'Nie dała rady'. 'Tak najłatwiej, zrezygnować w połowie drogi'. 'Nie skończyła tego, co zaczęła'. 'Zmarnowała talent'. 'Mogła wybrać lepiej'.
Z teatru już odeszłam. Ogromne przytłoczenie stało się przeszłością, dlaczego więc każde wspomnienie o nim w mojej obecności przeszywa bólem? Tam nie było już dla mnie miejsca. Ale to było coś, co kochałam. Realnie kochałam.
Z każdej strony zamykam się na szczęście. Nie ma drogi.
A tak bardzo, tak ogromnie nie chcę niszczyć w sobie tego, co jest dla mnie najważniejsze. Ale Ty nic nie rozumiesz. Idę za Tobą, Ty się nie odwracasz. Niczym jestem.
Marzyłam o klarnecie, teraz marzę o saksofonie. W wakacje rzucałam się przecież mówiąc, że fletu nie ma nigdzie, gdzie chciałabym się pojawić. Że jest nijaki. Że... Ale Mama nie dawała za wygraną. Jak teraz nie daje.
Nie jestem szczęśliwa, gdy ciąży na mnie chory obowiązek codziennego zmuszania się do ćwiczeń, które nic nie wnoszą, bo nie ma w nich ani chęci ani serca. Nie jestem szczęśliwa, gdy pół soboty muszę spędzać na wgapianiu się w zegar i faszerując wiedzą, której nie chcę i nie potrzebuję, a która ciąży przez cały tydzień dokładając stresu i bezsenności.
Te zgubione nuty to tylko kropla. Ostatnia. Już dość.
Ale to znaczy, życia dość. Wszystkiego dość.
Mogłabym wyrzucić z siebie jeszcze tony słów i pytań. Ale dość już. Jest noc, nie ma snu, są pogryzione ręce i nagła rozpacz.
Nigdy nie zechcesz mnie zrozumieć. Nigdy nie będę na tyle blisko, byś uwierzył, zobaczył. A ja kocham Twoje oczy, Twój śmiech. Kocham w Tobie wszystko i to coraz bardziej odrywa mnie od Ciebie, bo pojmuję coraz wyraźniej, jestem nikim, nie ma mnie...!
Jaka jest cena wolności?

Brak komentarzy: