Bardzo chciałam nie wierzyć w demony.
Wiatr.
Uderza w twarz, przewraca, popycha, płynie.
Jestem.
Może tylko w środku.
Patrzę na wiatr, niepewna, czy wziął się ze mnie, czy tylko we mnie zamieszkał.
Drzewa są ostre, ciemne i niebezpieczne.
Poddaję się.
Demony jednak są i właśnie wracają.
Nagle ogromna siła uderza w świat, w migoczące latarnie, w chybotliwy przystanek, w ludzi, dla których utrzymanie pionu graniczy z cudem.
Fotografie. Mnóstwo obrazów przeszłości zapisanych światłem. Widzę siebie z daleka. Wszystkie czarno-białe odkładam obok. Są piękne. Ruch zamknięty spojrzeniem. Byłam dzieckiem i to rozdział, który nie wróci. Miałam czerwone buciki, elegancką sukienkę z białym kołnierzem, której pewnie nie lubiłam, jasne długie proste włosy związane w kucyk, przyozdobione żółtą spinką, pewnie po to, by kosmyki nie opadały na twarz. Nie uśmiechałam się na zdjęciach. Przez moment mojego dzieciństwa utrzymywałam, że nie umiem się uśmiechać. Choć czasem robiłam to bezwiednie, zwłaszcza przy dobrej zabawie w towarzystwie i ktoś zapisał uśmiech zdjęciem. Czy poznałabym siebie w dziewczynce sprzed lat, gdybym zobaczyła ją obok? Czy poznałabym siebie na zdjęciach, gdyby nikt nie powiedział mi 'to ty'?
W głowie wszystko spada z półek i wyłania się chaos. Pragnienie. Normalności. Dobrej strony normalności, właściwej. Nie chcę znikać w chaosie, nie chcę inności, nad którą nie będę potrafiła zapanować. Strach. W umyśle nieposkładane obrazy. Idę przed siebie, dla mnie cały świat otula dziś mrok, podnoszę oczy i mówię. Do siebie, do wiatru, do nich.
Ufaj. Bezgranicznie ufaj. Twoja wiara cię uzdrowi.
I tak bardzo chcę wierzyć.
Do ludzi idę. Z druzgoczącą świadomością, że tym razem ludzie są ucieczką.
Świadomość zniknie, gdy się pojawią. Wtedy też będę sobą, tylko sobą bez lęków, bez przepaści, sobą uśmiechającą. Będę śpiewać i grać, dla Niego, radując się Jego obecnością ukrytą. Z poczuciem, że wyrzucam z siebie ból.
Będziemy znikać po kolei, każdy w swoim domu. Tonąc w śmiesznych opowieściach, urywanych zdaniach, przywoływanych migawkach sytuacji. Nierozumiejący się w środku, milcząc czasem w swoją stronę. Ale będzie dobrze, na powierzchni, pusto. Idąc obok będę się śmiać, szukać w chwili przebłysków. Nie będzie już nawet cienia tego, co przeżywałam przedtem, nie będzie żadnego wcześniej, będzie tylko tu i teraz. W środku tylko myśl, że chciałam Ci coś powiedzieć, ale nie pamiętam zupełnie, co. Że mogłabym poruszyć tyle ważnych dla mnie, może dla nas, tematów. Ale nie pamiętam już, jakich. Przypomnę sobie w nocy. Potem tylko jeszcze ukłuje mnie, że nie potrafiłam Ci powiedzieć, że bardzo się cieszę z Twojej obecności. Po prostu nie mam odwagi. Jeszcze. Jeszcze nie potrafię się przyznać, że jestem szczęśliwa tylko z jednego powodu, gdy idziemy tak w noc. I nie potrafię zrozumieć, dlaczego nagle gasnę, gdy odchodzisz. A potem myślę, że wszystko nie ma sensu przecież. Że już nie mam siły.
Sen miał przynieść spokój.
Rankiem promyk światła przebił się przez okno.
Nie potrafię otworzyć oczu.
Nie potrafię się ruszyć, co potęguje tylko niepokój i smutek. Marność nad marnościami. Człowiek.
Jestem zmęczona, ogromnie zmęczona. Najgorsze tylko to, że przecież nie mam powodów do zmęczenia. Dziś kończą się ferie. Chyba zmęczyłam się sobą. I świadomością rzeczy, których nie zrobiłam i nie zrobię. Wszystko wokół to nie moje życie. Ja żyję gdzieś indziej.
Niech mi tylko ktoś powie, gdzie...
A na dziś znowu ludzie, bo czy uda się zrobić cokolwiek?
Człowieku. Bądź obok. Tylko tyle i aż tyle możesz zrobić. Może zabrzmi to głupio, ale żeby mnie ocalić. Ochronić. Uspokoić.
Demony są.
Obyś nigdy nie musiał w nie wierzyć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz