czwartek, 28 stycznia 2010

przed ósmą.

zmęczenie ściera mi twarz jak chlebowa gumka.
Nogi Ikara wystające z kubła plasteliny ćmią pomiędzy jednym mrugnięciem a drugim niczym Budda w stroju płetwonurka, tak z cyklu uroczeconie.

Słucham wyłącznie Amstronga, gubię się w krainie czarów Alicji, to też moja kraina i mój sen i mój sok malinowy.

St. James Infimary. Kto nie słuchał, ten śpi.

Na zewnętrzu niezwykły kalejdoskop, tu barwy tam, niczym ciemny granat uderza mnie w twarz udręka, różowa plama pomyłek, złociste decyzje donikąd prowadzące. Umierałabym z pewnością po stokroć, gdyby wewnątrz moje nie żyło najpierwej królestwem. W pokoju i pewności. To tak wielki cud, że miałabym ochotę krzyczeć z radości, gdyby ktoś tylko pędzelkiem z syntetycznym włosiem wymiótł z powiek za mało snu i za dużo zimy.

Nie ma potrzeby krzyczeć.
Nie ma potrzeby euforii.
Nie ma potrzeby planować.

Tak dobrze wiedzieć, po co.

Brak komentarzy: