piątek, 3 października 2008

wszystko się wydawało

Herbata przez żółtą słomkę, brzoskwiniowo-waniliowo-truskawkowa i miód.
Przeszło półtorej godziny po przepisowej godzinie snu.
Ile można.
Ile można udawać.
Patrzę i dziwię się.

Prowadzi mnie zmieniając plany w ostatnim momencie. Jestem głodna, mam w kieszeni srebrne monety, z szalonym planem wtargnięcia i zakrzyknięcia 'poproszę kolację za sześćdziesiąt groszy', szukam sklepu.
(Tamten człowiek, za niewidzialną ścianą, był tak piękny, cudowny, obdarowany tym niesamowitym zrozumieniem duszy, to był On, uśmiechałam się, pierwszy raz uśmiechałam się słuchając nauk, na cierpienie i wąską drogę.)
Po głowie tłucze się na przekór 'nie troszczcie się zbytnio o to, co będziecie jeść ani w co się przyodziejecie...'
Zamiast sklepu kościół.
Wchodzę.
Zaraz potem pojawia się. Recytujemy zdrowaśki. Wszystko tak idealnie w punkt.
Tak idealnie nieprzypadkiem.

Małe ludziki w kręgu i gospodarz z kołem.
Kryzolo.

Wielki paskudny Wieziegnój nieco bardziej przypomina Bobka.
Dranie uciekają przed deszczem sprowadzają deszcz.
Tańczą swoje deszczowe tańce na schodach po czwarte piętro.
Szabba baluy i wygibasy, wspinają się po poręczy, potem już tylko na jednej ręce kręcą się wokół własnej osi nogami z sufitu i deszcz deszczy deszczy deszczy a ludzie mokną i muszą pytać o drogę.

Za czerwonym kościołem wspina się ulica Różana.
Ludzie z nudów głupieją.
Albo nudzą się z głupoty.

Nam to nie grozi. Idziemy spać.

Brak komentarzy: